IX. Kładki, na których spotykają się ludzie różnych światów. W Wielki Piątek, zrana, Wokulski przypomniał sobie, że dziś i jutro hrabina Karolowa i panna Izabela będą kwestowały przy grobach. „Trzeba tam pójść i coś dać — pomyślał i wyjął z kasy pięć złotych półimperyałów. — Chociaż — dodał po chwili — posłałem im już dywany, ptaszki śpiewające, pozytywkę, nawet fontannę!... To chyba wystarczy na zbawienie jednej duszy. Nie pójdę“. Po południu jednak zrobił sobie uwagę, że może hrabina Karolowa liczy na niego. A w takim razie nie wypada cofać się, lub złożyć tylko pięć półimperyałów. Wydobył więc z kasy jeszcze pięć i wszystkie zawinął w bibułkę. „Co prawda — mówił do siebie — będzie tam panna Izabela, a tej nie można ofiarowywać dziesięciu półimperyałów“. Więc rozwinął swój rulon, znowu dołożył dziesięć sztuk złota i, jeszcze namyślał się: iść, czy nie iść?... — Nie — powiedział — nie będę należał do tej jarmarcznej dobroczynności. Rzucił rulon do kasy i w piątek nie poszedł na groby. Ale w Wielką Sobotę sprawa przedstawiła mu się całkiem z nowego punktu. „Oszalałem! — mówił. — Więc jeżeli nie pójdę do kościoła, gdzież ją spotkam?... Jeżeli nie pieniędzmi, czem zwrócę na siebie jej uwagę?... Tracę rozsądek...“ Lecz jeszcze wahał się i dopiero około drugiej po południu, gdy Rzecki z powodu święta kazał już sklep zamykać, Wokulski wziął z kasy dwadzieścia pięć półimperyałów i poszedł w stronę kościoła. Nie wszedł tam jednak odrazu; coś go zatrzymywało. Chciał zobaczyć pannę Izabelę, a jednocześnie lękał się tego i wstydził się swoich półimperyałów. „Rzucić stos złota!.. Jakieto imponujące w papierowych czasach i — jakie to dorobkiewiczowskie... No, ale co robić, jeżeli one właśnie na pieniądze czekają?... Może nawet będzie zamało?...“ Chodził tam i napowrót po ulicy naprzeciw kościoła, nie mogąc od niego oczu oderwać. „Już idę — myślał. — Zaraz... jeszcze chwilkę... Ach, co się ze mną stało!... — dodał, czując, że jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie może zdobyć się bez wahań. Teraz przypomniał sobie: jak on dawno nie był w kościele. — Kiedyżto?... Na ślubie raz... Na pogrzebie żony drugi raz... Lecz i w tym i w tamtym wypadku nie wiedział dobrze, co się koło niego dzieje; więc patrzył w tej chwili na kościół, jak na rzecz zupełnie nową dla siebie. „Coto jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w którym nikt nie mieszka, tylko śpią prochy dawno zmarłych?... Naco ta strata miejsca i murów, komu dniem i nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się tłumy łudzi?... Na targ idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po zabawę, ale poco tutaj?...“ Mimowoli porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem pobożnych, z olbrzymiemi rozmiarami świętego budynku i przyszła mu myśl szczególna. Że jak kiedyś na ziemi pracowały potężne siły, dźwigając z płaskiego lądu łańcuchy gór, tak kiedyś w ludzkości istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy, możnaby sądzić, że w głębi naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy, wydzierając się gdzieś w górę, podważali skorupę ziemską i zostawiali ślady tych ruchów w formie imponujących jaskiń. „Dokąd oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A jeżeli morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie jest złudnym blaskiem, tylko realną rzeczywistością, dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać rzeczywistości innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą dusze ludzkie, aniżeli księżyc fale oceanu?...“ Wszedł do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok. Kilka żebraczek i żebraków błagali o jałmużnę, którą Bóg zwróci litościwym, w życiu przyszłem. Jedni z pobożnych całowali nogi Chrystusa, umęczonego przez państwo rzymskie, inni, w progu upadłszy na kolana, wznosili do góry ręce i oczy, jakby zapatrzeni w nadziemską wizyą. Kościół pogrążony był w ciemności, której nie mógł rozproszyć blask kilkunastu świec płonących w srebrnych kandelabrach. Tu i owdzie, na posadzce świątyni, widać było niewyraźne cienie ludzi leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli się ze swoją pobożnością pełną pokory. Patrząc na te ciała nieruchome, można było myśleć, że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do jakiegoś lepszego świata. „Rozumiem teraz — pomyślał Wokulski — dlaczego odwiedzanie kościołów umacnia wiarę. Tu wszystko urządzone jest tak, że przypomina wieczność“. Od pogrążonych w modlitwie cieniów, wzrok jego pobiegł ku światłu. I zobaczył w różnych punktach świątyni stoły okryte dywanami, na nich tace pełne bankocetli, srebra i złota, a dokoła nich damy siedzące na wygodnych fotelach, odziane w jedwab, pióra i aksamity, otoczone wesołą młodzieżą. Najpobożniejsze pukały na przechodniów, wszystkie rozmawiały i bawiły się jak na raucie. Zdawało się Wokulskiemu, że w tej chwili widzi przed sobą trzy światy. Jeden (dawno już zeszedł z ziemi), który modlił się i dźwigał na chwałę Boga potężne gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umiał modlić się, lecz wznosił tylko lepianki, i — trzeci, który dla siebie murował pałace, ale już zapomniał o modlitwie i z domów bożych zrobił miejsce schadzek; jak niefrasobliwe ptaki, które budują gniazda, i zawodzą pieśni na grobach poległych bohaterów. — A czemże ja jestem, zarówno obcy im wszystkim?... „Może jesteś okiem żelaznego przetaka, w który rzucę ich wszystkich, aby oddzielić stęchłe plewy od ziarna“ — odpowiedział mu jakiś głos. Wokulski obejrzał się. Przywidzenie chorej wyobraźni. Jednocześnie przy czwartym stole, w głębi kościoła, spostrzegł hrabinę Karolową i pannę Izabelę. Obie również siedziały nad tacą z pieniędzmi i trzymały w rękach książki, zapewne do nabożeństwa. Za krzesłem hrabiny stał służący w czarnej liberyi. Wokulski poszedł ku nim, potrącając klęczących i omijając inne stoły, przy których pukano na niego zawzięcie. Zbliżył się do tacy i, ukłoniwszy się hrabinie, położył swój rulon imperyałów. „Boże! — pomyślał — jak ja głupio muszę wyglądać z temi pieniędzmi. Hrabina odłożyła książkę. — Witam cię, panie Wokulski — rzekła. — Wiesz, myślałam, że już nie przyjdziesz i powiem ci, że nawet było mi trochę przykro. „Mówiłam cioci, że przyjdzie i do tego z workiem złota“ — odezwała się po angielsku panna Izabela. Hrabinie wystąpił na czoło rumieniec i gęsty pot. Zlękła się słów siostrzenicy, przypuszczając, że Wokulski rozumie po angielsku. — Proszę cię, panie Wokulski — rzekła prędko — siądź tu na chwilę, bo delegowany nas opuścił. Pozwolisz, że ułożę twoje imperyały na wierzchu, dla zawstydzenia tych panów, którzy wolą wydawać pieniądze na szampana... „Ależ niech się ciocia uspokoi — wtrąciła panna Izabela znowu po angielsku. — On z pewnością nie rozumie“... Tym razem i Wokulski zarumienił się. — Proszę cię, Belu — rzekła hrabina, tonem uroczystym — pan Wokulski... który tak hojną ofiarę złożył na naszę ochronę... — Słyszałam — odpowiedziała panna Izabela po polsku, na znak powitania, przymykając powieki. — Pani hrabina — rzekł trochę żartobliwie Wokulski — chce mnie pozbawić zasługi w życiu przyszłem, chwaląc postępki, które zresztą mogłem spełniać w widokach zysku. „Domyślałam się tego“ — szepnęła panna Izabela po angielsku. Hrabina omało nie zemdlała, czując, że Wokulski musi domyślać się znaczenia słów jej siostrzenicy, choćby nie znał żadnego języka. — Możesz, panie Wokulski — rzekła z gorączkowym pośpiechem — możesz łatwo zdobyć sobie zasługę w życiu przyszłem, choćby... przebaczając urazy... — Zawsze je przebaczam — odparł nieco zdziwiony. — Pozwól sobie powiedzieć, że niezawsze — ciągnęła hrabina. — Jestem stara kobieta i, twoja przyjaciółka — panie Wokulski — dodała z naciskiem — więc zrobisz mi pewne ustępstwo... — Czekam na rozkazy pani. — Onegdaj, dałeś dymisyą jednemu z twoich... urzędników, niejakiemu Mraczewskiemu... — Za cóżto?... — nagle odezwała się panna Izabela. — Nie wiem — rzekła hrabina. — Podobno chodziło o różnicę przekonań politycznych, czy coś w tym guście... — Więc ten młody człowiek ma przekonania?... — zawołała panna Izabela. — To ciekawe! Powiedziała to w sposób tak zabawny, że Wokulski poczuł, jak ustępuje mu z serca niechęć do Mraczewskiego. — Nie o przekonania chodziło, pani hrabino — odezwał się — ale o nietaktowne uwagi o osobach, które odwiedzają nasz magazyn. — Może te osoby same postępują nietaktownie — wtrąciła panna Izabela. — Im wolno, one za to płacą — odpowiedział spokojnie Wokulski. — Nam nie. Silny rumieniec wystąpił na twarz panny Izabeli. Wzięła książkę i zaczęła czytać. — Ale swoją drogą dasz się ubłagać, panie Wokulski — rzekła hrabina. — Znam matkę tego chłopca i wierz mi, że przykro patrzeć na jej rozpacz... Wokulski zamyślił się. — Dobrze — odpowiedział — dam mu posadę, ale w Moskwie. — A jego biedna matka?... — zapytała hrabina tonem proszącym. — Więc podwyższę mu o dwieście... o trzysta rubli pensyą — odparł. W tej chwili zbliżyło się do stołu kilkoro dzieci, którym hrabina zaczęła rozdawać obrazki. Wokulski wstał z fotelu i, aby nie przeszkadzać pobożnym zajęciom, przeszedł na stronę panny Izabeli. Panna Izabela podniosła oczy od książki i dziwnym wzrokiem patrząc na Wokulskiego, spytała: — Pan nigdy nie cofa swoich postanowień? — Nie — odpowiedział. Ale w tej chwili spuścił oczy. — A gdybym poprosiła za tym młodym człowiekiem?... Wokulski spojrzał na nią zdumiony. — W takim razie odpowiedziałbym, że pan Mraczewski stracił miejsce, ponieważ niestosownie odzywał się o osobach, które zaszczyciły go trochę łaskawszym tonem w rozmowie... Jeżeli jednak pani każe... Teraz panna Izabela spuściła oczy, zmięszana w wysokim stopniu. — A... a!... wszystko mi jedno w rezultacie, gdzie osiedli się ten młody człowiek. Niech jedzie i do Moskwy. — Tam też pojedzie — odparł Wokulski. — Moje uszanowanie paniom — dodał, kłaniając się. Hrabina podała mu rękę. — Dziękuję ci, panie Wokulski, za pamięć i proszę, ażebyś przyszedł do mnie na święcone. Bardzo cię proszę, panie Wokulski — dodała z naciskiem. Nagle, spostrzegłszy jakiś ruch na środku kościoła, zwróciła się do służącego: — Idźże mój Ksawery do pani prezesowej i proś, ażeby nam pozwoliła swego powozu. Powiedz, że nam koń zachorował. — Na kiedy jaśnie pani rozkaże? — spytał służący. — Tak... za półtory godziny... Prawda Belu, że nie posiedziemy tu dłużej? Służący poszedł do stołu przy drzwiach. — Więc do jutra, panie Wokulski — rzekła hrabina. — Spotkasz u mnie wielu znajomych. Będzie kilku panów z towarzystwa dobroczynności... „Aha!“... — pomyślał Wokulski, żegnając hrabinę. — Czuł dla niej w tej chwili taką wdzięczność, że na jej ochronę oddałby połowę majątku. Panna Izabela zdaleka kiwnęła mu głową i znowu spojrzała w sposób, który wydał mu się bardzo niezwykłym. A gdy Wokulski zniknął w cieniach kościoła, rzekła do hrabiny: — Cioteczka kokietuje tego pana. Ej! ciociu, to zaczyna być podejrzane... — Twój ojciec ma słuszność — odparła hrabina — ten człowiek może być użytecznym. Zresztą zagranicą podobne stosunki należą do dobrego tonu. — A jeżeli te stosunki przewrócą mu w głowie?... — spytała panna Izabela. — W takim razie dowiódłby, że ma słabą głowę — odpowiedziała krótko hrabina, biorąc się do książki nabożnej. Wokulski nie opuścił kościoła, ale w pobliżu drzwi, skręcił w boczną nawę. Tuż przy grobie Chrystusa, naprzeciw stolika hrabiny, stał w kącie pusty konfesyonał. Wokulski wszedł do niego, przymknął drzwiczki i niewidzialny, przypatrywał się pannie Izabeli. Trzymała w ręku książkę, spoglądając od czasu do czasu na drzwi kościelne. Na twarzy jej malowało się zmęczenie i nudy. Czasami do stolika zbliżały się dzieci po obrazki; panna Izabela niektórym podawła je sama, z takim ruchem, jakby chciała powiedzieć: ach, kiedyż się to skończy!... „I to wszystko robi się nie przez pobożność, ani przez miłość do dzieci, ale dla rozgłosu i w celu wyjścia zamąż — pomyślał Wokulski. — No i ja także — dodał — nie mało robię dla reklamy i ożenienia się. Świat ładnie urządzony! Zamiast poprostu pytać się: kochasz mnie, czy nie kochasz? albo: chcesz mnie, czy nie chcesz? ja wyrzucam setki rubli, a ona kilka godzin nudzi się na wystawie i udaje pobożną. A jeżeli odpowiedziałaby, że mnie nie kocha? Wszystkie te ceremonie mają dobrą stronę: dają czas i możność zaznajomienia się. Źle to jednak nie umieć poangielsku... Dziś wiedziałbym co o mnie myśli; bo jestem pewny, że o mnie mówiła do swej ciotki. Trzeba nauczyć się... Albo weźmy takie głupstwo — jak powóz?... Gdybym miał powóz, mógłbym ją teraz odesłać do domu z ciotką i znowu zawiązałby się między nami jeden węzeł... Tak, powóz przyda mi się w każdym razie. Przysporzy z tysiąc rubli wydatków na rok, ale cóż zrobię? Muszę być gotowym na wszystkich punktach. Powóz... angielszczyzna... przeszło dwieście rubli na jednę kwestę!.. I to robię ja, który tem pogardzam... Właściwie jednak — nacóż będę wydawał pieniądze, jeżeli nie na zapewnienie sobie szczęścia? Co mnie obchodzą jakieś teorye oszczędności, gdy czuję ból w sercu?“ Dalszy bieg myśli przerwała mu smutna, brzęcząca melodya. Byłato muzyka szkatułki grającej, po której nastąpił świegot sztucznych ptaków; a gdy i one umilkły, rozlegał się cichy szelest fontanny, szept modlitw i westchnienia pobożnych. W nawie, u konfesyonału, u drzwi kaplicy grobowej, widać było zgięte postacie klęczących. Niektórzy czołgali się do krucyfiksu na podłodze i ucałowawszy go, kładli na tacy drobne pieniądze, wydobyte z chustki do nosa. W głębi kaplicy, w powodzi światła, leżał biały Chrystus otoczony kwiatami. Zdawało się Wokulskiemu, że pod wpływem migotliwych płomyków, twarz jego ożywia się, przybierając wyraz groźby, albo litości i łaski. Kiedy pozytywka wygrywała Łucyą z Lamermoru, albo kiedy ze środka kościoła doleciał stukot pieniędzy i francuskie wykrzykniki, oblicze Chrystusa ciemniało. Ale kiedy do krucyfiksu zbliżył się jaki biedak i opowiadał ukrzyżowanemu swoje strapienia, Chrystus otwierał martwe usta i w szmerze fontanny powtarzał błogosławieństwa i obietnice... „Błogosławieni cisi... Błogosławieni smutni...“ Do tacy podeszła młoda, uróżowana dziewczyna. Położyła srebrną czterdziestówkę, ale nie śmiała dotknąć krzyża. Klęczący obok z niechęcią patrzyli na jej aksamitny kaftanik i jaskrawy kapelusz. Ale gdy Chrystus szepnął: „Kto z was jest bez grzechu, niech rzuci na nią kamieniem“, padła na posadzkę i ucałowała jego nogi, jak niegdyś Marya Magdalena. „Błogosławieni, którzy łakną sprawiedliwości... Błogosławieni, którzy płaczą...“ Z głębokiem wzruszeniem przypatrywał się Wokulski pogrążonemu w kościelnym mroku tłumowi, który z tak cierpliwą wiarą od ośmnastu wieków oczekuje spełnienia się boskich obietnic. — Kiedyżto będzie!... — pomyślał. „Pośle syn człowieczy anioły swoje, a oni zbiorą wszystkie zgorszenia i tych, którzy nieprawość czynią, jako zbiera się kąkol i pali się go ogniem“. Machinalnie spojrzał na środek kościoła. Przy bliższym stoliku hrabina drzemała, a panna Izabela ziewała, przy dalszym trzy nieznane mu damy, zaśmiewały się z opowiadań jakiegoś wykwintnego młodzieńca. „Inny świat... inny świat!.. — myślał Wokulski. — Co za fatalność popycha mnie w tamtą stronę?“ W tej chwili, tuż obok konfesyonału, stanęła, a potem uklękła, osoba młoda, ubrana bardzo starannie, z małą dziewczynką. Wokulski przypatrzył się jej i dostrzegł, że jest niezwykle piękna. Uderzył go nadewszystko wyraz jej twarzy, jakby do tego grobu przyszła nie z modlitwą, ale z zapytaniem i skargą. Przeżegnała się, lecz zobaczywszy tacę, wydobyła woreczek z pieniędzmi. — Idź Helusiu — rzekła półgłosem do dziecka — połóż to na tacy i pocałuj Pana Jezusa. — Gdzie, proszę mamy, pocałować? — W rączkę i w nóżkę... — I w buzię? — W buzię nie można. — Eh, cotam!... — Pobiegła do tacy i pochyliła się nad krzyżem. — A widzi mama — zawołała, powracając — pocałowałam i Pan Jezus nic nie powiedział. — Niech Helusia będzie grzeczna — odparła matka — Lepiej uklęknij i zmów paciorek. — Jaki paciorek? — Trzy Ojcze nasz, trzy Zdrowaś... — Taki duży paciorek?... a ja taka malutka... — No, to zmów jedno Zdrowaś... Tylko uklęknij... Patrz się tam... — Już patrzę. Zdrowaś Marya, łaski pełna... Czyto, proszę mamy, ptaszki śpiewają? — Ptaszki sztuczne. Mów paciorek. — Jakieto sztuczne? — Zmów pierwiej paciorek. — Kiedy nie pamiętam, gdzie skończyłam... — Więc mów za mamą: Zdrowaś Marya... — Śmierci naszej amen — dokończyła dziewczynka. — A z czego robią się sztuczne ptaszki? — Heleniu, bądź cicho, bo nigdy cię nie pocałuję — szepnęła strapiona matka. — Masz tu książkę i oglądaj obrazki, jak Pan Jezus był męczony. Dziewczynka usiadła z książką na stopniach konfesyonału i ucichła. „Co to za miła dziecina! — myślał Wokulski. — Gdyby była moją, zdaje się, że odzyskałbym równowagę umysłu, którą dziś tracę z dnia na dzień. I matka prześliczna kobieta. Jakie włosy, profil, oczy... Prosi Boga, ażeby zmartwychwstało ich szczęście... Piękna i nieszczęśliwa; musi być wdową. Ot, gdybym ją był spotkał rok temu. I jestże tu ład na świecie?... O krok od siebie staje dwoje ludzi nieszczęśliwych; jedno szuka miłości i rodziny, drugie może walczy z biedą i brakiem opieki. Każde znalazłoby w drugiem to, czego potrzebuje, no — i nie zejdą się... Jedno przychodzi błagać Boga o miłosierdzie, drugie wyrzuca pieniądze dla stosunków. Kto wie, czy paręset rubli nie byłoby dla tej kobiety szczęściem? Ale ona ich nie dostanie; Bóg w tych czasach nie słucha modlitwy uciśnionych. A gdyby jednak dowiedzieć się kto ona jest?... Możebym potrafił jej dopomódz. Dlaczego wzniosłe obietnice Chrystusa nie mają być spełnione, choćby przez takich jak ja niedowiarków, skoro pobożni zajmują się czem innem?“ W tej chwili Wokulskiemu zrobiło się gorąco... Do stolika hrabiny zbliżył się elegancki młodzieniec i coś położył na tacy. Na jego widok panna Izabela zarumieniła się i oczy jej nabrały tego dziwnego wyrazu, który zawsze tak zastanawiał Wokulskiego. Na wezwanie hrabiny elegant usiadł na tym samym fotelu, który niedawno zajmował Wokulski, i zawiązała się żywa rozmowa. Wokulski nie słyszał jej treści, tylko czuł, że w mózgu wypala mu się obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu garścią imperyałów, dwa świeczniki, dziesięć płomyków, hrabina odziana w grubą żałobę, młody człowiek zapatrzony w pannę Izabelę i ona — rozpromieniona. Nawet ten szczegół nie uszedł jego uwagi, że od blasku płomyków hrabinie świecą się policzki, młodemu człowiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy. „Czy oni kochają się? — myślał. — Więc dlaczegożby się nie pobrali?... Może on niema pieniędzy... Lecz w takim razie: co znaczą jej spojrzenia?... Podobne rzucała dziś na mnie. Prawda, że panna na wydaniu musi mieć kilku, albo i kilkunastu wielbicieli i wabić wszystkich, ażeby... sprzedać się najwięcej ofiarującemu!“ Przyszedł delegowany. Hrabina podniosła się z fotelu, to samo zrobiła panna Izabela i przystojny młodzieniec i wszyscy troje, z wielkim szelestem, poszli ku drzwiom, zatrzymując się przy innych stolikach. Każdy z asystującej tam młodzieży gorąco witał pannę Izabelę, a ona każdego obdarzała temi samemi, zupełnie temi samemi spojrzeniami, które Wokulskiemu zachwiały rozum. Wreszcie wszystko ucichło; hrabina i panna Izabela opuściły kościół. Wokulski ocknął się i spojrzał bliżej siebie. Pięknej pani z dzieckiem już nie było. — Jaka szkoda! — szepnął, i uczuł lekkie ściśnięcie serca. Natomiast, obok krzyża leżącego na ziemi, wciąż klęczała młoda dziewczyna w aksamitnym kaftaniku i jaskrawym kapeluszu. Gdy zwróciła oczy na oświetlony grób, jej także błysnęło coś na wyróżowanych policzkach. Jeszcze raz ucałowała nogi Chrystusowi, ciężko podniosła się i wyszła. „Błogosławieni którzy płaczą... Niechże przynajmniej tobie zmarły Chrystus dotrzyma obietnicy“ — pomyślał Wokulski i wyszedł za nią. W kruchcie spostrzegł, że dziewczyna rozdaje jałmużnę dziadom. I opanowała go okrutna boleść, na myśl, że z dwu kobiet, z których jedna chce się sprzedać za majątek, a druga już się sprzedaje z nędzy, ta druga, okryta hańbą, wobec jakiegoś wyższego trybunału, może byłaby lepszą i czystszą. Na ulicy zrównał się z nią i zapytał: — Dokąd idziesz? Na jej twarzy znać było ślady łez. Podniosła na Wokulskiego apatyczne wejrzenie i odparła: — Mogę pójść z panem. — Tak mówisz?... Więc chodź. Nie było jeszcze piątej, dzień duży; kilku przechodniów obejrzało się za nimi. „Trzeba być kompletnym błaznem, ażeby robić coś podobnego — pomyślał Wokulski, idąc w stronę sklepu. — Mniejsza o skandal, ale co u dyabła za projekta snują mi się po łbie? Apostolstwo?... Szczyt głupoty. Wreszcie — wszystko mi jedno; jestem tylko wykonawcą cudzej woli“. Wszedł w bramę domu, w którym znajdował się sklep i skręcił do pokoju Rzeckiego, a za nim dziewczyna. Pan Ignacy był u siebie, i zobaczywszy szczególną parę, rozłożył ręce z podziwu. — Czy możesz wyjść na kilka minut? — zapytał go Wokulski. Pan Ignacy nie odpowiedział nic. Wziął klucz od tylnych drzwi sklepu i opuścił pokój. — Dwu? — szepnęła dziewczyna, wyjmując szpilkę z kapelusza. — Za pozwoleniem — przerwał jej Wokulski. — Dopieroco byłaś w kościele, wszak prawda, moja pani? — Pan mnie widział? — Modliłaś się i płakałaś. Czy mogę wiedzieć z jakiego powodu? Dziewczyna zdziwiła się i, wzruszając ramionami, odparła: — Czy pan jest ksiądz, że się o to pyta? A przypatrzywszy się uważniej Wokulskiemu, dodała: — Eh! Także zawracanie głowy... Dowcipny! Zabierała się do odejścia, ale zatrzymał ją Wokulski. — Poczekaj. Jest ktoś, który chciałby ci dopomódz, więc nie spiesz się i odpowiadaj szczerze... Znowu przypatrzyła mu się. Nagle oczy jej zaśmiały się, a na twarz wystąpił rumieniec. — Wiem — zawołała — pan pewnie od tego starego pana!... On kilka razy obiecywał, że mnie weźmie... Czy on bardzo bogaty?... Pewnie, że bardzo... Jeździ powozem i siada w pierwszych rzędach w teatrze. — Posłuchaj mnie — przerwał — i odpowiadaj: czegoś płakała w kościele? — A bo widzi pan... — zaczęła dziewczyna — i opowiedziała tak cyniczną historyą jakiegoś sporu z gospodynią, że słuchając jej, Wokulski pobladł. — Oto zwierzę! — szepnął. — Poszłam na groby — mówiła dalej dziewczyna — myślałam, że się trochę rozerwę. Gdzie tam, com wspomniała o starej, to aż mi łzy pociekły ze złości. Zaczęłam prosić pana Boga, ażeby albo starą choroba zatłukła, albo żebym ja od niej wyszła. I widać Bóg wysłuchał, kiedy ten pan chce mnie zabrać. Wokulski siedział bez ruchu. Wreszcie zapytał: — Ile masz lat? — Mówi się, że szesnaście, ale naprawdę mam dziewiętnaście. — Chcesz ztamtąd wyjść? — A — choćby do piekła. Już mi tak dokuczyli... Ale... — Cóż? — Pewno nic z tego nie będzie... Wyjdę dziś, to po świętach sprowadzą mnie i zapłacą jak wtedy w karnawale, com później tydzień leżała. — Nie sprowadzą. — Akurat! Mam przecie dług... — Duży? — Oho!... z pięćdziesiąt rubli. Nie wiem nawet, zkąd się wziął, bo za wszystko płacę podwójnie. Ale jest... U nas tak zawsze. A jeszcze jak usłyszą, że tamten pan ma pieniądze, to powiedzą, że ich okradłam i narachują, ile im się podoba. Wokulski czuł, że opuszcza go odwaga. — Powiedz mi, czy ty zechcesz pracować? — A co będę miała do roboty? — Nauczysz się szyć. — To na nic. Byłam przecie w szwalni. Ale z ośmiu rubli na miesiąc nikt nie wyżyje. Wreszcie — jestem tyle jeszcze warta, że mogę nikogo nie obszywać. Wokulski podniósł głowę. — Nie chcesz wyjść ztamtąd? — Ale chcę! — Więc decyduj się natychmiast. Albo weźmiesz się do roboty, bo darmo nikt na świecie chleba nie jada... — I to nieprawda — przerwała. — Ten stary pan nic przecie nie robi, a pieniądze ma. Nieraz też mówił, że mnie już o nic głowa nie zaboli... — Nie pójdziesz do żadnego pana, tylko do Magdalenek. Albo wracaj na miejsce. — Magdalenki mnie nie wezmą. Trzeba zapłacić dług i mieć poręczenie... — Wszystko będzie załatwione, jeżeli tam pójdziesz. — Jakże ja do nich pójdę? — Dam ci list, który zaraz odniesiesz i tam zostaniesz. Chcesz czy nie chcesz?... — Ha! Niech pan da list. Zobaczę, jak mi tam będzie. Usiadła i oglądała się po pokoju. Wokulski napisał list, opowiedział, gdzie ma iść i wkońcu dodał: — Masz wóz i przewóz. Będziesz dobra i pracowita, będzie ci dobrze; ale jeżeli nie skorzystasz z okazyi, rób co ci się podoba. Możesz iść. Dziewczyna rozśmiała się. — To stara będzie się wściekać... To jej narobię... Cha... Cha!... Ale... może pan tylko naciąga? — Idź — odpowiedział Wokulski, wskazując drzwi. Jeszcze raz przypatrzyła mu się z uwagą i wyszła wzruszając ramionami. W chwilę po jej odejściu ukazał się pan Ignacy. — Cóż to za znajomość? — spytał kwaśno. — Prawda!... — rzekł zamyślony Wokulski. — Nie widziałem jeszcze podobnego bydlęcia, chociaż znam dużo bydląt. — W samej Warszawie jest ich tysiące — odparł Rzecki. — Wiem. Tępienie ich do niczego nie doprowadzi, bo ciągle się odradzają, więc wniosek, że prędzej czy później społeczeństwo musi się przebudować od fundamentów do szczytu. Albo zgnije. — Aha!... — szepnął Rzecki. — Domyślałem się tego. Wokulski pożegnał go. Doświadczał takich uczuć, jak chory na gorączkę, którego oblano zimną wodą. „Nim jednak przebuduje się społeczność — myślał — widzę, że sfera mojej filantropii bardzo się uszczupli. Majątek mój nie wystarczyłby na uszlachetnianie instynktów nieludzkich. Wolę ziewające kwestarki, niżeli modlące się i płaczące potwory.“ Obraz panny Izabeli ukazał mu się otoczony jaśniejszym niż kiedykolwiek blaskiem. Krew biła mu do głowy i upokarzał się w duchu na myśl, że z podobnem stworzeniem mógł ją zestawiać! — Wolęż ja wyrzucać pieniądze na powozy i konie, aniżeli na tego rodzaju — nieszczęścia!... W Wielką niedzielę, Wokulski, najętym powozem, zajechał przed mieszkanie hrabiny. Zastał już długi szereg ekwipażów, bardzo rozmaitego dostojeństwa. Były tam eleganckie dorożki, obsługujące złotą młodzież i dorożki zwyczajne, wzięte na godziny przez emerytów; stare karety, stare konie, stara uprząż i służba w wytartej liberyi i nowe, prosto z Wiednia powoziki, przy których lokaje mieli kwiaty w butonierkach, a furmani opierali bat na biodrze, jak marszałkowską buławę. Nie brakło i fantastycznych kozaków, odzianych w spodnie tak szerokie, jakby tam właśnie ich panowie umieścili swoję ambicyą. Dostrzegł też mimochodem, że w gronie zebranych woźniców, służba wielkich panów zachowywała się w sposób pełen godności, bankierscy chcieli rej wodzić, za co im wymyślano, a dorożkarze byli najrezolutniejsi. Furmani zaś powozów najętych, trzymali się blisko siebie, gardzący resztą i przez nią pogardzani. Gdy Wokulski wszedł do przysionka, siwy szwajcar, w czerwonej wstędze, ukłonił mu się głęboko i otworzył drzwi do kontramarkarni, gdzie dżentlmen w czarnym fraku zdjął z niego palto. Jednocześnie zaś zabiegł mu drogę Józef, lokaj hrabiny, który dobrze znał Wokulskiego; przenosił bowiem z jego sklepu do kościoła pozytywkę i śpiewające ptaszki. — Jaśnie pani czeka — rzekł Józef. Wokulski sięgnął do kamizelki i dał mu pięć rubli, czując, że poczyna sobie jak parweniusz. „Ach, jakiż ja jestem głupi! — myślał. — Nie, nie jestem głupi. Jestem tylko dorobkiewicz, który, w tem państwie musi opłacać się każdemu, na każdym kroku. No, nawracanie jawnogrzesznic kosztuje więcej“. Szedł po marmurowych schodach, ozdobionych kwiatami, a Józef przed nim. Na pierwszej kondygnacyi miał kapelusz na głowie, na drugiej zdjął go, nie wiedząc, czy robi stosownie, czy nie stosownie. „W rezultacie mógłbym między nich wszystkich wejść w kapeluszu na głowie“ — rzekł do siebie. Dostrzegł, że Józef, mimo swego wieku, więcej niż średniego, biegł po schodach jak łania i na górze gdzieś się podział, a Wokulski został sam, nie wiedząc dokąd udać się i komu się zameldować. Była to krótka chwila, lecz w Wokulskim gniew zakipiał. „Jakiemi to oni formami obwarowali się, co? — pomyślał. — A... gdybym mógł to wszystko zwalić!...“ I przywidziało mu się, w ciągu kilkunastu sekund, że, między nim, a tym czcigodnym światem form wykwintnych, musi się stoczyć walka, w której albo ten świat runie, albo — on zginie. „Więc dobrze, zginę... Ale zostawię po sobie pamiątkę!...“ „Zostawisz przebaczenie i litość“ — szepnął mu jakiś głos. — Czyżem ja aż tak nikczemny! „Nie, jesteś aż tak szlachetny“. Ocknął się — przy nim stał pan Tomasz Łęcki. — Witam cię, panie Stanisławie — rzekł z właściwą mu majestatycznością. Witam cię tem goręciej, że przybycie twoje do nas, łączy się z bardzo miłym wypadkiem w rodzinie... „Czyżby zaręczyła się panna Izabela?...“ — pomyślał Wokulski i pociemniało mu w oczach. — Wyobraź pan sobie, że z okazyi twego tu przybycia... Słyszysz, panie Stanisławie?... Z okazyi twojej wizyty u nas, ja pogodziłem się z panią Joanną, z moją siostrą... Ale pan zbladłeś?... Znajdziesz tu wielu znajomych... Nie wyobrażaj sobie, że arystokracya jest tak straszną... Wokulski otrząsnął się. — Panie Łęcki — odparł chłodno — w moim namiocie, pod Plewną, bywali więksi panowie. I byli dla mnie tyle łaskawi, że niełatwo wzruszę się widokiem nawet tak wielkich, jakich... nie znajdę w Warszawie. — A... A!... — szepnął pan Tomasz i ukłonił mu się. Wokulski zdumiał się. „Oto fagas! — przemknęło mu przez głowę. — I ja... ja!... miałbym z takimi ludźmi robić sobie ceremonie?...“ Pan Łęcki wziął go pod rękę i, w sposób bardzo uroczysty, wprowadził do pierwszego salonu, gdzie byli sami mężczyźni. — Widzisz pan: hrabia... — zaczął pan Tomasz — Znam — odparł Wokulski, a w duchu dodał: winien mi ze trzysta rubli... — Bankier... — objaśniał dalej pan Tomasz. — Ale nim powiedział nazwisko, bankier sam zbliżył się do nich i, przywitawszy Wokulskiego, rzekł: — Bój się pan Boga, z Paryża ogromnie ekscytują nas o te bulwary... Czy pan im odpowiedziałeś? — Pierwej chciałem porozumieć się z panem — odparł Wokulski. — Więc zejdźmy się gdzie. Kiedy pan jesteś w domu? — Nie mam stałej godziny, wolę być u pana. — To wstąp pan do mnie we środę, na śniadanie, i raz skończmy. Pożegnali się. Pan Tomasz czulej przycisnął ramię Wokulskiego. — Jenerał... — zaczął. Jenerał, ujrzawszy Wokulskiego, podał mu rękę i przywitali się jak starzy znajomi. Pan Tomasz stawał się coraz tkliwszym dla Wokulskiego i zaczynał dziwić się, widząc, że kupiec galanteryjny zna najwybitniejsze osobistości w mieście, a nie zna tylko tych, którzy odznaczali się tytułem albo majątkiem, nic zresztą nie robiąc. Przy wejściu do drugiego salonu, gdzie było kilka dam, zastąpiła im drogę hrabina Karolowa. Koło niej przesunął się służący Józef. „Rozstawili pikiety — pomyślał Wokulski — ażeby nie skompromitować dorobkiewicza. Grzecznie to z ich strony, ale...“ — Jakże się cieszę, panie Wokulski — rzekła hrabina, odbierając go panu Tomaszowi — jakże się cieszę, że spełniłeś moję prośbę... Jest tu właśnie osoba, która pragnie poznać się z panem. W pierwszym salonie ukazanie się Wokulskiego zrobiło pewną sensacyą. — Jenerale — mówił hrabia — hrabina zaczyna nam sprowadzać kupców galanteryjnych. Ten Wokulski... — On taki kupiec jak ja i pan —- odparł jenerał. — Mój książe — mówił inny hrabia — zkąd wziął się tu ten jakiś Wokulski? — Zaprosiła go gospodyni — odparł książe. — Nie mam przesądu co do kupców — ciągnął dalej hrabia — ale ten Wokulski, który zajmował się dostawą w czasie wojny i zrobił na niej majątek... — Tak tak — przerwał książe. — Ten rodzaj majątków bywa zwykle niepewny, ale za Wokulskiego ręczę. Hrabina mówiła ze mną, a ja zapytywałem oficerów, którzy byli na wojnie, między innymi mojego siostrzeńca. Otóż, o Wokulskim było jedno zdanie, że: dostawa, której się on dotknął, była uczciwa. Nawet żołnierze, ile razy dostali dobry chleb, mówili, że musiał być pieczony z mąki od Wokulskiego. Więcej hrabiemu powiem — ciągnął książę — że Wokulski, który swoją rzetelnością zwrócił na siebie uwagę osób najwyżej położonych, miewał bardzo ponętne propozycye. W styczniu tego oto roku dawano mu dwakroćstotysięcy rubli tylko za firmę do pewnego przedsiębierstwa, i, nie przyjął... Hrabia uśmiechnął się i rzekł: — Miałby więcej o dwakroćstotysięcy rubli... — Miałby, ale nie byłby dziś tutaj — odparł książe i, kiwnąwszy głową hrabiemu, odszedł. — Stary waryat — szepnął hrabia, pogardliwie spoglądając za księciem. W trzecim salonie, dokąd wszedł z hrabiną Wokulski, znajdował się bufet, tudzież mnóstwo większych i mniejszych stolików, przy których dwójkami, trójkami, nawet czwórkami, siedzieli zaproszeni. Kilku służących roznosiło potrawy i wina, a dyrygowała nimi panna Izabela, widocznie zastępując gospodynią. Miała na sobie blado-niebieską suknią i wielkie perły na szyi. Była tak piękna i tak majestatyczna w ruchach, że Wokulski, patrząc na nią, skamieniał. „Nawet marzyć o niej nie mogę!“... — pomyślał z rozpaczą. Jednocześnie, we framudze okna, spostrzegł młodego człowieka, który był wczoraj na grobach, a dziś siedział sam, przy małym stoliczku nie spuszczając oka z panny Izabeli. „Naturalnie, że ją kocha“ — myślał Wokulski i doznał takiego wrażenia, jakby owionął go chłód grobu. „Jestem zgubiony!“ — dodał w duchu. Wszystko to trwało kilka sekund. — Czy widzisz pan tę staruszkę między biskupem i jenerałem? — odezwała się hrabina. — Jestto prezesowa Zasławska, moja najlepsza przyjaciółka, która koniecznie chce pana poznać. Jest panem bardzo zajęta — ciągnęła hrabina z uśmiechem — jest bezdzietna i ma parę ładnych wnuczek. Zróbże pan dobry wybór!... Tymczasem przypatrz się jej, a gdy ci panowie odejdą, przedstawię pana. A... książe... — Witam pana — odezwał się książe do Wokulskiego. — Kuzynka pozwoli?... — Bardzo proszę — odparła hrabina. — Macie tu panowie wolny stolik... Ja opuszczę was na chwilę... Odeszła. — Siądźmy, panie Wokulski — mówił książe. — Wybornie zdarzyło się, ponieważ mam do pana ważny interes. Wyobraź pan sobie, że pańskie projekta wywołały wielki popłoch między naszymi bawełnianymi fabrykantami... Wszak dobrze powiedziałem bawełnianymi?... Oni utrzymują, że pan chce zabić nasz przemysł... Czy istotnie konkurencya, którą pan stwarza, jest tak groźna?... — Mam wprawdzie — odparł Wokulski — u moskiewskich fabrykantów kredyt do wysokości trzech, nawet czterech milionów rubli, ale jeszcze nie wiem, czy pójdą ich wyroby. — Straszna!... straszna cyfra! — szepnął książe. — Czy nie widzisz pan w niej istotnego niebezpieczeństwa dla naszych fabryk? — Ach, nie. Widzę tylko nieznaczne zmniejszenie ich kolosalnych dochodów, co zresztą mnie nie obchodzi. Ja mam obowiązek dbać tylko o własny zysk i o taniość dla nabywców; nasz zaś towar będzie tańszy. — Czy jednak rozważyłeś pan tę kwestyą jako obywatel?... — rzekł książe, ściskając go za rękę. — My już tak niewiele mamy do stracenia... — Mnie się zdaje, że jest to dość poobywatelsku dostarczyć konsumentom tańszego towaru i złamać monopol fabrykantów, którzy zresztą tyle mają z nami wspólnego, że wyzyskują naszych konsumentów i robotników. — Tak pan sądzisz?... Nie pomyślałem o tem. Mnie zresztą nie obchodzą fabrykanci, ale kraj, nasz kraj, biedny kraj... — Czem można panom służyć? — odezwała się nagle, zbliżywszy się do nich, panna Izabela. Książe i Wokulski powstali. — Jakże jesteś dziś piękna, kuzynko — rzekł książe, ściskając ją za rękę. — Żałuję doprawdy, że nie jestem moim własnym synem... Chociaż — może to i lepiej! Bo gdybyś mnie odrzuciła, co jest prawdopodobne, byłbym bardzo nieszczęśliwy... Ach, przepraszam!... — spostrzegł się książe. — Pozwolisz, kuzynko, przedstawić sobie pana Wokulskiego. Dzielny człowiek, dzielny obywatel... to ci wystarczy, wszak prawda?... — Mam już przyjemność... — szepnęła panna Izabela, odpowiadając na ukłon. Wokulski spojrzał jej w oczy i dostrzegł takie przerażenie, taki smutek, że go znowu opanowała desperacya. „Pocom ja tu wchodził?“... — pomyślał. Spojrzał na framugę okna i znowu zobaczył młodego człowieka, który ciągle siedział sam, nad nietkniętym talerzem, zasłaniając oczy ręką. „Ach, pocom ja tu przyszedł nieszczęśliwy...“ — myślał Wokulski, czując taki ból, jakby mu serce wyrywano kleszczami. — Może pan choć wina pozwoli? — pytała panna Izabela, przypatrując mu się ze zdziwieniem. — Co pani każe — odparł machinalnie. — Musimy się lepiej poznać, panie Wokulski — mówił książe. — Musisz pan zbliżyć się do naszej sfery, w której, wierz mi, są rozumy i szlachetne serca, ale — brak inicyatywy... — Jestem dorobkiewiczem, nie mam tytułu... — odparł Wokulski, chcąc cośkolwiek odpowiedzieć. — Przeciwnie, masz pan... Jeden tytuł: pracę, drugi: uczciwość, trzeci: zdolność, czwarty: energią... Tych tytułów nam potrzeba, to nam daj, a przyjmiemy cię jak... brata... Zbliżyła się hrabina. — Pozwoli książe?... — rzekła. — Panie Wokulski... Podała mu rękę i poszli oboje do fotelu prezesowej. — Oto jest, prezesowo, pan Stanisław Wokulski — odezwała się hrabina do staruszki, ubranej w ciemną suknią i kosztowne koronki. — Siądź, proszę cię — rzekła prezesowa, wskazując mu krzesło obok. — Stanisław ci na imię, tak?... A z którychże to Wokulskich?... — Z tych... nieznanych nikomu — odparł — a najmniej chyba pani. — A nie służyłże twój ojciec w wojsku? — Ojciec nie, tylko stryj. — I gdzież-to on służył, nie pamiętasz?... Czy nie było mu na imię także Stanisław? — Tak, Stanisław. Był porucznikiem, a później kapitanem w siódmym pułku liniowym... — W pierwszej brygadzie, drugiej dywizyi — przerwała prezesowa... — Widzisz moje dziecko, że nie jesteś mi tak nieznany... Żyjeż on jeszcze?... — Umarł przed pięcioma laty. Prezesowej zaczęły drżeć ręce. Otworzyła mały flakonik i powąchała go. — Umarł, powiadasz?... Wieczny mu odpoczynek!... Umarł... A nie zostałaż ci jaka po nim pamiątka? — Złoty krzyż... — Tak, złoty krzyż... I nic że więcej? — Miniatura stryja z roku 1828, malowana na kości słoniowej... Prezesowa coraz częściej podnosiła flakonik; ręce drżały jej coraz silniej. — Miniatura... — powtórzyła. — A wiesz-że kto ją malował?... I nic-że więcej nie zostało?... — Była jeszcze paczka papierów i jakaś druga miniatura... — Co-że się z niemi dzieje?... — nalegała coraz niespokojniej prezesowa. — Te przedmioty stryj sam opieczętował na kilka dni przed śmiercią i kazał włożyć je do swojej trumny. — A... a!... — szepnęła staruszka i rzewnie się rozpłakała. W sali zrobił się ruch. Przybiegła zatrwożona panna Izabela, potem hrabina, wzięły prezesową pod ręce i zwolna wyprowadziły do dalszych pokojów. W jednej chwili na Wokulskiego zwróciły się wszystkie oczy. Zaczęto zcicha szeptać. Widząc, że wszyscy na niego patrzą i o nim mówią, Wokulski zmięszał się. Ażeby jednak pokazać obecnym, że ta osobliwa popularność nic go nie obchodzi, wypił, jeden po drugim, dwa kieliszki wina, stojące na stoliku i wtedy spostrzegł, że jeden kieliszek, z winem węgierskim, należał do jenerała, a drugi, z czerwonem do biskupa. „Ładnie się urządzam — rzekł do siebie. — Gotowi jeszcze powiedzieć, że zrobiłem afront staruszce, ażeby wypić wino jej sąsiadom...“ Wstał z zamiarem wyjścia i zrobiło mu się gorąco na myśl o defiladzie przez dwa salony, w których czekają go rózgi spojrzeń i szeptów. Ale zabiegł mu drogę książe, mówiąc: — Pewnie rozmawialiście państwo z prezesową o bardzo dawnych czasach, kiedy aż do łez doszło. Prawda, że zgadłem?... Wracając do tematu, który nam przerwano, czy nie sądzisz pan, że dobrze byłoby założyć w kraju polską fabrykę tanich tkanin?... Wokulski potrząsnął głową. — Wątpię, ażeby się to udało — odparł. — Trudno myśleć o wielkich fabrykach tym, którzy nie mogą zdobyć się na małe ulepszenia w już istniejących... — Mianowicie?... — Mówię o młynach — ciągnął Wokulski. — Za parę lat będziemy sprowadzali nawet mąkę, bo nasi młynarze nie chcą zastąpić kamieni — walcami. — Pierwszy raz słyszę?... Siądźmy tu — mówił książe, ciągnąc go do obszernej framugi — i opowiedz pan, co to znaczy? W salonach tymczasem rozmawiano. — Jakaś zagadkowa figura ten pan — mówiła po francusku dama w brylantach, do damy w strusiem piórze. — Pierwszy raz widziałam prezesową płaczącą. — Naturalnie historya miłosna — odpowiedziała dama z piórem. — W każdym razie zrobił ktoś złośliwego figla hrabinie i prezesowej, wprowadzając tego jegomościa. — Przypuszczasz pani, że... — Jestem pewna — odparła, wzruszając ramionami. — Niech pani wreszcie spojrzy na niego. Maniery bardzo złe, ale cóżto za fizyognomia, jaka duma!... Szlachetnej rasy nie ukryje się nawet pod łachmanami. — Zadziwiające!... — mówiła dama w brylantach. — Bo i ten jego majątek, jakoby zrobiony w Bułgaryi... — Naturalnie. To zarazem tłómaczy: dlaczego prezesowa, pomimo bogactw, tak mało wydaje na siebie. — I książe bardzo na niego łaskaw... — Przez litość, czy nie zamało?... Niech tylko pani spojrzy na nich obu... — Sądziłabym, że niema ani śladu podobieństwa. — Zapewne, ale... ta duma, pewność siebie... Z jaką oni swobodą rozmawiają... Przy innym stoliku naradzali się trzej panowie. — No, hrabina zrobiła zamach stanu — mówił brunet z grzywką. — I udał się jej. Ten Wokulski trochę sztywny, ale ma w sobie coś — odpowiedział pan siwy. — W każdym razie kupiec... — Czemże kupiec gorszy od bankierów? — Kupiec galanteryjny, sprzedaje portmonetki — nalegał brunet. — My czasami sprzedajemy herby... — wtrącił trzeci, szczupły staruszek z siwemi faworytami. — Jeszcze zechce ożenić się tutaj... — Tem lepiej dla panien. — Jabym mu sam oddał córkę. Człowiek, słyszę, porządny, bogaty, posagu nie strwoni... Koło nich szybko przeszła hrabina. — Panie Wokulski — rzekła, wyciągając wachlarz w kierunku framugi. Wokulski przybiegł do niej. Podała mu rękę i we dwoje opuścili salon. Osamotnionego księcia zaraz otoczyli mężczyźni; niektórzy prosili go, ażeby zapoznał ich z Wokulskim. — Warto, warto!... — mówił zadowolony książe. — Takiego nie było jeszcze między nami. Usłyszała to, mijająca ich właśnie panna Izabela i — pobladła. Przystąpił do niej młody człowiek z wczorajszej kwesty. — Zmęczyła się pani? — rzekł. — Trochę — odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. — Przychodzi mi do głowy dziwne pytanie — dodała po chwili — czy ja też potrafiłabym walczyć? — Czy z sercem? — zapytał. — Nie warto... Panna Izabela wzruszyła ramionami. — Ach, gdzież znowu z sercem. Myślę o prawdziwej walce z silnym nieprzyjacielem. Ścisnęła go za rękę i opuściła salon. Wokulski, prowadzony przez hrabinę, minął długi szereg pokojów. W jednym z nich, zdala od zaproszonych gości, rozlegały się śpiewy i dźwięki fortepianu. Gdy weszli tam, uderzył go szczególny widok. Jakiś młody człowiek grał na fortepianie; z dwu bardzo przystojnych dam, stojących przy nim, jedna udawała skrzypce, druga klarnet; przy tej zaś muzyce tańczyło kilka par, między któremi znajdował się tylko jeden mężczyzna. — Oj! wy zbytnicy! — zgromiła ich hrabina. Odpowiedzieli wybuchem śmiechu, nie przerywając zabawy. Minęli i ten pokój i weszli na schody. — Ot, widzisz — rzekła hrabina — to jest najwyższa arystokracya. Zamiast siedzieć w salonie, uciekli tutaj dokazywać. „Jaki oni mają rozum!“ — pomyślał Wokulski. I zdawało mu się, że między tymi ludźmi życie upływa prościej i weselej, aniżeli między nadętem mieszczaństwem, albo arystokratyzującą szlachtą. Na górze, w pokoju odciętym od zgiełku i nieco przyćmionym, siedziała w fotelu prezesowa. — Zostawiam was tu, moi państwo — rzekła hrabina. — Nagadajcie się, bo ja muszę wracać. — Dziękuję ci, Joasiu — odpowiedziała prezesowa. — Siądźże, proszę cię — zwróciła się do Wokulskiego. A gdy zostali sami, dodała: — Nawet nie wiesz, ile obudziłeś we mnie wspomnień. Teraz dopiero Wokulski spostrzegł, że między tą damą a jego stryjem musiał istnieć jakiś niezwykły stosunek. Opanowało go niespokojne zdumienie. „Dzięki Bogu — pomyślał — że jestem legalnem dzieckiem moich rodziców“. — Proszę cię — zaczęła prezesowa — mówisz, że stryj twój umarł. Gdzieże on biedak pochowany? — W Zasławiu, gdzie mieszkał od dwudziestu lat. Prezesowa znowu podniosła chustkę do oczu. — Doprawdy?... Ach, ja niewdzięczna!... Byłżeś kiedy u niego?... Nie mówiłże ci nic... Nie oprowadzał cię?... Wszakże tam, na górze, są ruiny zamku, prawda? Stojąż one jeszcze? — Tam właśnie, do zamku, stryj codzień chodził na spacer i całe godziny przesiadywaliśmy z nim na dużym kamieniu... — Patrzajże?... Znam ten kamień; siedzieliśmy wtedy oboje na nim i patrzyliśmy to na rzekę, to na obłoki, których bieg niepowrotny uczył nas, że tak ucieka szczęście. Czuję to dopiero dzisiaj. A studnia jestże w zamku i zawsze głęboka? — Bardzo głęboka. Tylko trafić do niej trudno, bo wejście zamaskowały gruzy. Dopiero stryj mi ją pokazał. — Wieszże ty — mówiła prezesowa — że w chwili ostatniego z nim pożegnania, myśleliśmy: czyby się do tej studni nie rzucić? Niktby nas tam nie odszukał i na wieki zostalibyśmy razem. Zwyczajnie — szalona młodość... Otarła oczy i ciągnęła dalej: — Bardzo... bardzo lubiłam go, a myślę, że i on mnie trochę... kiedy tak pamiętał wszystko. Ale on był ubożuchny oficer, a ja, na nieszczęście, bogata i do tego jeszcze bliska krewna dwu jenerałów. No i rozdzielono nas... Może też byliśmy zanadto cnotliwi... Ale cicho!... cicho!... — dodała, śmiejąc się i płacząc. — Takie rzeczy wolno mówić kobietom dopiero w szóstym krzyżyku. Łkanie przerwało jej mowę. Powąchała swój flakonik, odpoczęła i zaczęła znowu: — Bywają wielkie zbrodnie na świecie, ale chyba największą jest zabić miłość. Tyle lat upłynęło, prawie pół wieku; wszystko przeszło: majątek, tytuły, młodość, szczęście... Sam tylko żal nie przeszedł i pozostał, mówię ci, taki świeży, jakbyto było wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, że jest inny świat, w którym podobno wynagrodzą tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przeklęłoby się i życia i jego konwenansów... Ale ty mnie nie rozumiesz, bo wy dziś macie mocniejsze głowy, lecz zimniejsze aniżeli my serca. Wokulski siedział ze spuszczonemi oczyma. Coś dławiło go, szarpało za piersi. Wpił sobie paznogcie w ręce i myślał, ażeby jaknajprędzej ztąd wyjść i już nie słuchać skarg, które odnawiały w nim najboleśniejsze rany. — A maż on biedaczysko jaki nagrobek? — spytała po chwili prezesowa. Wokulski zarumienił się. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, ażeby zmarli potrzebowali czegoś więcej nad grudę ziemi. — Nie ma — ciągnęła prezesowa, widząc jego zakłopotanie. — Nie tobie dziwię cię, moje dziecko, żeś o nagrobku nie pamiętał, ale sobie wyrzucam, żem zapomniała o człowieku. Zadumała się i nagle, położywszy na jego ramieniu swoją wychudłą i drżącą rękę, rzekła zniżonym głosem: — Mam do ciebie prośbę... Powiedz, że ją spełnisz... — Z pewnością — odparł Wokulski. — Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama jechać tam nie mogę, więc ty mnie wyręczysz. Weź ztąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień, wiesz, ten, na którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem i niech jedną połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie kosztować, zapłacisz, a zwrócę ci razem z dozgonną wdzięcznością. Zrobiszże to? — Zrobię. — To dobrze, dziękuję ci... Myślę, że mu przyjemniej będzie spoczywać pod kamieniem, który słyszał nasze rozmowy i patrzył na łzy. Ach, jak ciężko wspominać... A napis, wieszże jaki?... — mówiła dalej. — Kiedyśmy się rozłączali, zostawił mi parę strofek z Mickiewicza. Pewnie czytałeś je kiedy. „Jak cień, tem dłuższy, gdy padnie zdaleka, tem szerzej koło żałobne roztoczy, tak pamięć o mnie: im dalej ucieka, tem grubszym kirem twą duszę zamroczy...“ O prawda to!... I studnię, która miała nas połączyć, chciałabym upamiętnić w jakiś sposób... Wokulski wstrząsnął się i patrzył gdzieś, szeroko otwartemi oczyma. — Co tobie? — zapytała prezesowa. — Nic — odparł z uśmiechem. — Śmierć zajrzała mi w oczy. — Nie dziw się: krąży koło mnie starej, zatem muszą ją widzieć moi sąsiedzi. Więc zrobisz, o co cię proszę? — Tak. — Bądźże u mnie po świętach i... często przychodź. Może się trochę ponudzisz, ale może i ja, niedołężna przydam ci się naco. A teraz idź już na dół, idź... Wokulski pocałował ją w rękę, ona go parę razy w głowę; potem dotknęła dzwonka. Wszedł służący. — Sprowadźże pana do sali — rzekła. Wokulski był odurzony. Nie wiedział, którędy idzie, nie zdawał sobie sprawy z tego, o czem rozmawiali z prezesową. Czuł tylko, że znajduje się w jakimś odmęcie dużych komnat, starodawnych portretów, cichych stąpań, nieokreślonej woni. Otaczały go kosztowne meble, ludzie pełni delikatności, o jakiej nigdy nie marzył, a nad tem wszystkiem, jak poemat, unosiły się wspomnienia starej arystokratki, przesiąknięte westchnieniami i łzami. „Cóżto za świat?... Coto za świat!...“ A jednak jeszcze mu czegoś brakło. Chciał choć raz spojrzeć na pannę Izabelę. „No, w sali ją zobaczę...“ Lokaj otworzył drzwi do sali. Znowu wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę, i ucichły rozmowy, jak szum odlatującego ptactwa. Nastała chwila ciszy, w której wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widział nikogo, tylko rozgorączkowanem spojrzeniem szukał blado-niebieskiej sukni. „Tu jej niema“ — pomyślał. — No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!... — szepnął, śmiejąc się, staruszek z siwemi faworytami. „Musi być w drugiej sali“ — mówił do siebie Wokulski. Spostrzegł hrabinę i zbliżył się do niej. — Cóż, skończyliście państwo konferencyą? — spytała hrabina. — Prawda, jakato miła osoba, prezesowa?... Ma pan w niej wielką przyjaciółkę, niewiększą jednak, aniżeli we mnie. Zaraz przedstawię pana... Pan Wokulski!... — dodała, zwracając się do damy w brylantach. — A ja zaraz przystępuję do interesu — rzekła dama, patrząc na niego zgóry. — Nasze sierotki potrzebują kilku sztuk płótna... Hrabina lekko zarumieniła się. — Tylko kilku?... — powtórzył Wokulski i spojrzał na brylanty wyniosłej damy, reprezentujące wartość kilkuset sztuk najcieńszego płótna. — Po świętach — dodał — będę miał honor na ręce pani hrabiny przysłać płótno... Ukłonił się, jakby chciał odchodzić. — Chcesz nas pan pożegnać? — spytała trochę zmięszana hrabina. — Ależto impertynent! — rzekła dama w brylantach, do swej towarzyszki w strusiem piórze. — Żegnam panią hrabinę i dziękuję za zaszczyt, jaki mi pani raczyła wyrządzić!... — mówił Wokulski, całując gospodynią w rękę. — Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?... Dużo będziemy mieli interesów ze sobą. I w drugim salonie nie było panny Izabeli. Wokulski uczuł niepokój. „Przecież muszę na nią spojrzeć... Kto wie, jak prędko spotkamy się w podobnych warunkach...“ — A, jesteś pan — zawołał książe. — Już wiem, jaki ułożyliście spisek z panem Łęckim. Spółka do handlu ze Wschodem — wyborna myśl! Musicie i mnie do niej przyjąć... Musimy poznać się bliżej... — A widząc, że Wokulski milczy, dodał: — Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomoże; musicie zbliżyć się do nas, pan i panu podobni i — razem idźmy. Wasze firmy są także herbami, nasze herby są także firmami, które gwarantują rzetelność w prowadzeniu interesów... Ściskali się za ręce i Wokulski coś odpowiedział, ale co?... — nie było mu wiadome. Niepokój jego wzrastał; napróżno szukał panny Izabeli. „Chyba jest dalej“ — szepnął, z trwogą idąc do ostatniego salonu. Tu pochwycił go pan Łęcki, z oznakami niebywałej tkliwości. — Już pan wychodzisz? Więc do widzenia, drogi panie. Po świętach u mnie pierwsza sesya i w Imię Boże zaczynajmy. „Niema jej!“ — myślał Wokulski, żegnając się z panem Tomaszem. — Ale wiesz pan — szepnął Łęcki — zrobiłeś szalony efekt. Hrabina nie posiada się z radości, książe mówi tylko o tobie... A jeszcze ten wypadek z prezesową... No... cudownie!... Nie można było marzyć o zdobyciu lepszej pozycyi... Wokulski stał już w progu. Jeszcze raz szklanemi oczyma powiódł po sali i — wyszedł z desperacyą w sercu. „Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?... Przecież zastępowała miejsce gospodyni...“ — myślał, powoli schodząc ze schodów. Nagle drgnął, słysząc szelest sukni w wielkiej galeryi. „Ona“... Podniósł głowę i zobaczył damę w brylantach. Ktoś podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę, zatoczywszy się, jak pijany. — Cóż mi po świetnej pozycyi, jeżeli jej tam niema? — Konie pana Wokulskiego! — zawołał z sieni szwajcar, pobożnie ściskając trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i nieco zachrypnięty glos, świadczyły, że obywatel ten nawet na trudnym posterunku, czci jednak pierwszy dzień Wielkiejnocy. — Konie pana Wokulskiego!... Konie Wokulskiego! Wokulski zajeżdżaj!... — powtórzyli stojący furmani. Środkiem alei zwolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę Belwederu i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku Wokulskiego i ukłonił mu się. — Kolega! — szepnął Wokulski i zarumienił się. Gdy sprowadzono mu powóz, zrazu chciał wsiąść, lecz rozmyślił się. — Wracaj bracie do domu — rzekł do furmana, dając mu na piwo. Powóz odjechał ku miastu, Wokulski zmięszał się z przechodniami i poszedł w stronę Ujazdowskiego placu. Szedł zwolna i przypatrywał się jadącym. Wielu z pomiędzy nich znał osobiście. Oto rymarz, który dostarcza mu wyrobów skórzanych, jedzie na spacer z żoną, grubą jak beczka cukru i wcale ładną córką, z którą chciano go swatać. Oto syn rzeźnika, który do sklepu, niegdyś Hopfera, dostarczał wędlin. Oto bogaty cieśla, z liczną rodziną. Wdowa po dystylatorze, również mająca duży majątek i również gotowa oddać rękę Wokulskiemu. Tu garbarz, tam dwaj subjekci bławatni, dalej krawiec męski, mularz, jubiler, piekarz, a oto — jego współzawodnik, kupiec galanteryjny, w zwykłej dorożce. Większa ich część nie widziała Wokulskiego niektórzy jednak spostrzegli go i kłaniali mu się; lecz byli i tacy, którzy, spostrzegłszy go, nie kłaniali się, a nawet uśmiechali się złośliwie. Z całego mnóstwa tych kupców, przemysłowców i rzemieślników, równych mu stanowiskiem, niekiedy bogatszych od niego i dawniej znanych w Warszawie, on tylko jeden był dziś na święconem u hrabiny. Żaden z tamtych, on tylko jeden!... „Mam nieprawdopodobne szczęście — myślał. — W pół roku zrobiłem majątek krociowy, za parę lat mogę mieć milion... Nawet prędzej... Dziś już mam wstęp na salony, a za rok?... Niektórym z tych, co przed chwilą ocierali się o mnie, przed siedmnastoma laty mogłem usługiwać w sklepie, a nie usługiwałem chyba dlatego, że żaden nie wstąpiłby tam. Z komórki przy sklepie, do buduaru hrabiny, co za skok!... Czy aby ja nie zaprędko awansuję?“ — dodał z tajemną trwogą w sercu. Był już na rozległym placu Ujazdowskim, w którego południowej części znajdowały się zabawy ludowe. Pomięszane dźwięki katarynek, odgłosy trąb i zgiełk kilkunastutysiącznego tłumu, ogarniał go jak fala nadpływającej powodzi. Widział, jak na dłoni, długi szereg huśtawek, kołyszących się wprawo i wlewo, niby ogromne wahadła o potężnym rozmachu. Potem drugi szereg — szybko kręcących się namiotów, z dachami w różnokolorowe pasy. Potem trzeci szereg — bud zielonych, czerwonych i żółtych, gdzie przy wejściu jaśniały potworne malowidła, a na dachu ukazywali się jaskrawo odziani pajace, albo olbrzymie lalki. A we środku placu — dwa wysokie słupy, na które, teraz właśnie, wspinali się amatorowie frakowych garniturów i kilkurublowych zegarków. Wśród tych wszystkich, czasowych a brudnych budynków, roił się rozbawiony tłum. Wokulskiemu przypomniały się lata dziecinne. Jakże mu wtedy, wygłodzonemu, smakowała bułka i serdelek! Jak wyobrażał sobie, siadłszy na konia w karuzeli, że jest wielkim wojownikiem! Jak szalonego doznawał upojenia, wylatując do góry na huśtawce! Coto była za rozkosz pomyśleć, że dziś nic nie robi i jutro nic nie będzie robił — za cały rok. A z czem da się porównać ta pewność, że dziś położy się spać o dziesiątej i jutro, gdyby chciał, wstanie także o dziesiątej, przeleżawszy dwanaście godzin zrzędu! „I to ja byłem, ja?... — mówił do siebie zdumiony. — Mnie tak cieszyły rzeczy, które w tej chwili tylko wstręt budzą?... Tyle tysięcy otacza mnie rozradowanych biedaków, a ja, bogacz przy nich, cóż mam?... Niepokój i nudy, nudy i niepokój... Właśnie kiedy mógłbym posiadać to, co kiedyś było mojem marzeniem, nie mam nic, bo dawne pragnienia wygasły. A tak wierzyłem w swoje wyjątkowe szczęście!...“ W tej chwili potężny krzyk wydarł się z tłumu. Wokulski ocknął się i na szczycie słupa zobaczył jakąś ludzką figurę. „Aha, tryumfator!“ — rzekł do siebie Wokulski, ledwie trzymając się na nogach, pod naciskiem tłumu, który biegł, klaskał, wiwatował, wskazywał palcami bohatera, pytał o jego nazwisko. Zdawało się, że zdobywcę frakowego garnituru na rękach zaniosą do miasta, wtem — zapał ostygł. Ludzie biegli wolniej, nawet zatrzymywali się, okrzyki cichły, wreszcie zupełnie umilkły. Chwilowy tryumfator zsunął się ze szczytu i w parę minut zapomniano o nim. — Przestroga dla mnie?... — szepnął Wokulski, ocierając pot z czoła. Plac i rozbawione tłumy obmierzły mu do reszty. Zawrócił do miasta. Środkiem alei wciąż toczyły się dorożki i powozy. W jednym Wokulski zobaczył blado-niebieską suknią. „Panna Izabela?...“ Serce poczęło mu bić gwałtownie. „Nie, nie ona“. O paręset kroków dalej spostrzegł jakąś piękną twarz kobiecą i dystyngowane ruchy. „Ona?... Nie. Zkądżeby wreszcie ona?“ I tak szedł przez całe aleje, plac Aleksandra, przez Nowy-Świat, ciągle upatrując kogoś i ciągle doznając zawodu. „Więc to jest moje szczęście? — myślał. — Nie pragnę tego, co mógłbym mieć, a szarpię się za tem, czego nie mam. Więc to jest szczęście?... Kto wie, czy śmierć jest takiem złem, jak wyobrażają sobie ludzie“. I pierwszy raz uczuł tęsknotę do twardego, nieprzespanego snu, którego nie niepokoiłyby żadne pragnienia, nawet żadne nadzieje. W tym samym czasie, panna Izabela, wróciwszy od ciotki do domu, prawie z przedpokoju zawołała do panny Florentyny: — Wiesz?... był na przyjęciu!... — Kto? — No, ten, Wokulski... — Dlaczegóż być nie miał, skoro go zaproszono — odparła panna Florentyna. — Ależto zuchwalstwo... Ależto niesłychane!... I jeszcze, wyobraź sobie, ciotka jest nim oczarowana, książe nieledwie mu się narzuca, a wszyscy chórem uważają go za jakąś znakomitość... I ty nic na to?... Panna Florentyna uśmiechnęła się smutnie. — Znam to. Bohater sezonu... W zimie był takim pan Kazimierz, a przed kilkunastu laty nawet... ja — dodała cicho. — Ależ uważaj kim on jest?... Kupiec... kupiec!... — Moja Belu — odpowiedziała panna Florentyna — pamiętam sezony, kiedy nasz świat zachwycał się nawet cyrkowcami. Przejdzie i to. — Boję się tego człowieka — szepnęła panna Izabela.
23.3K plays. 10th - 12th. "Lalka" - sprawdzian ze znajomości treści lektury quiz for 10th grade students. Find other quizzes for Other and more on Quizizz for free!
Streszczenie "Lalki" z pewnością będzie dobrym pomysłem powtórzenia materiału przed sprawdzianem. Napisana została przez Bolesława Prusa i opublikowana w latach 1887 – 1889. W wydawnictwie wydana w 1890 roku. Autor był kronikarzem oraz działaczem społecznym. Jest uważany za najwybitniejszego polskiego pisarza. "Lalka" ukazuje uczucie dwóch pokoleń, pozytywistów oraz romantyków. Zmagania bohatera śledzi czytelnik, który dostrzec może jego rozdarcie oraz śledzić jego działania ukazywane niczym sterowanie marionetką. Spis treści: Lalka – plan wydarzeń Lalka – streszczenie Geneza i gatunek utworu Lalka Lalka – opis bohaterów Lalka – plan wydarzeń Rozmowa mężczyzn o przeszłości Wokulskiego. Opis dnia Ignacego Rzeckiego. Skarga Rzeckiego. Odwiedziny Wokulskiego u Rzeckiego. Sprzedanie przez Izabelę cennych pamiątek, by poprawić sytuację finansową rodziny. Odwiedziny przez Izabelę sklepu. Zaproszenie Wokulskiego do hrabiny Karoliny. Wspominki Ignacego. Umowa między Wokulskim a Żydem. Wizyta głównego bohatera u Łęckich. Licytacja. Wyjazd głównego bohatera do Paryża. List prezesowej. Przyjazd Izabeli i Wokulskiego. Zamiar zeswatania Wokulskiego z panią Stawską przez Ignacego. Odkupienie kamienicy. Oskarżenie pani Haliny o kradzież. Zaręczyny Łęckiej i Wokulskiego. Podróż Łęckich, Starskiego i Wokulskiego do Krakowa. Próba samobójcza Stanisława. Załamanie Wokulskiego. Choroba Rzeckiego. Odkrycie Ignacego. Pogorszenie się zdrowia Rzeckiego i śmierć. Wyjazd Izabeli za granicę. Plany Izabeli o wstąpieniu do zakonu. Lalka – streszczenie W jadłodajni kilku mężczyzn rozmawiało na temat Stanisława Wokulskiego. Opowiadali, że walczył w powstaniu i po zesłaniu wrócił do Warszawy oraz bogato się ożenił. Umiał w sposób umiejętny pomnożyć majątek. Podczas pobytu w Turcji nad jego sklepem opiekę przejął Ignacy Rzecki. Gdy Wokulski wrócił to, zaczął prowadzić intensywne życie towarzyskie. Zainteresował się rodziną Łęckich, która była w ciężkiej sytuacji finansowej. Stanisław Wokulski wykupił majątek Łęckich, by prowadzić interesy z Łęckim. Córka mężczyzny zainteresowała się Wokulskim i chciała go bliżej poznać. Pewnego dnia sklep bohatera odwiedziła wspomniana wcześniej rodzina. Izabela i Stanisław przyglądali się sobie z zainteresowaniem. Bohater dowiedział się o wystawionej na sprzedaż kamienicy Łęckich i kupił ją oraz konia, który wygrywał na wyścigach. Mężczyzna zaczął uczyć się angielskiego, gdyż ten język jest popularny w arystokracji. Otrzymał zaproszenie od Łęckich. Podczas obiadu Wokulski nie przestrzegał specjalnie obyczajów. Po obiedzie rozmawiał z dziewczyną, a ona wraz z ojcem zaproponowali mu wspólny wyjazd do Paryża. W wolnych chwilach bohater interesował się życiem uboższego społeczeństwa. Rzecki widział zaangażowanie Wokulskiego i ostrzegał go przed Łęcką. Natomiast Łęccy prosili go o wyregulowanie ich rachunków z Żydami. Do spotkania dołączył Kazimierz Starski. Izabela rozmawiała z nim po angielsku, ponieważ przekonana była, że Stanisław nie znał tego języka. Wokulski po tym postanowił wyjechać i ponownie o sklep dba Rzecki. Poznał lokatorów kamienicy oraz panią Stawską, która zrobiła na nim dobre wrażenie. Opiekowała się ona córką i matką. Twierdziła, że byłaby idealną żoną dla Wokulskiego. W Paryżu Wokulski myślał o swoim stosunku do Izabeli. Po powrocie do Warszawy spotkał się z Zasławską. W jej domu jest także Izabela. Dzięki namowie ojca dziewczyna jest dla niego miła. Łęccy byli przychylni temu związkowi, gdyż bogaty mężczyzna mógłby poprawić ich sytuację finansową. Jednak wokół Izabeli było mnóstwo adoratorów. Stanisława to burzy. Pojechali do Krakowa wraz ze Starskim. Izabela flirtowała z nim po angielsku. Wokulski był wściekły i wysiadł z pociągu, chcąc odebrać sobie życie. Uratował go Wysocki, a bohater wyjechał do Rosji. Izabela postanowiła wstąpić do zakonu. Geneza i gatunek utworu Lalka Autor cel powieści określił jako przedstawienie polskich idealistów. Chciał uchwycić moment cywilizacyjnego przełomu, zmiany społeczne oraz polityczne. Lalka jest powieścią realistyczną, gdyż Prus umieszcza w niej akcję wydarzeń historycznych. Czytając, wiadomo jest, kiedy rozgrywają się wydarzenia opisywane, a kiedy miejsca zamieszkiwane przez bohaterów. W utworze występują wszystkie sfery społeczne Warszawy, od arystokracji oraz mieszczaństwa, po biedotę. Lalka jest utworem epickim, na który składa się: dużo środków stylistycznych, w narracji oraz dialogach i monologach, czas, który jest konkretny, zdarzenia, które mają wysoki stopień prawdopodobieństwa, narrator jest obiektywny i jego rola maleje oraz staje się mało widoczny, miejsca akcji, które są dokładnie przedstawione. Lalka – opis bohaterów Ignacy Rzecki – subiekt Wokulskiego. Dziwny, zabawny, sympatyczny. Pisze pamiętnik, z którego dowiedzieć się można wielu rzeczy. Pracuje w sklepie. Ma za sobą bohaterską, żołnierską przeszłość. Stanisław Wokulski – człowiek bogaty, właściciel sklepu i kamienicy. Szlachcic z ciekawą przeszłością. Zakochany beznadziejnie w Izabeli Łęckiej. Izabela Łęcka – piękna arystokratka o zimnym sercu. Ma wysokie mniemanie o sobie. Podoba się mężczyznom. Często popada w zachwyt nad sobą. Prezesowa Zasławska – staruszka, szlachetna i mądra. Lubi Wokulskiego, z jego stryjem łączył ją kiedyś romans. Pani Wąsowska – inteligentna, samodzielna. Prawidłowo ocenia Wokulskiego. Pani Stawska – uczciwa i pracowita. Mieszka z matką i córką w kamienicy Wokulskiego. Kazio Starski – były konkurent panny Izabeli. Po powrocie z zagranicy wznawia zaloty do niej. Julian Ochocki – arystokrata zafascynowany nauką. Marzy o latających maszynach, decyduje się poświęcić życie nauce. Geist – uczony, podobny do alchemików.
Izabela daje na to wymijającą odpowiedź: Nie wiem, może. Gdy Węgiełkowi spłonął warsztat, Wokulski postanowił wziąć go do siebie do Warszawy i dać pracę. Rozdział 9, 10, 11: Pamiętnik starego subiekta Rzecki pisze o polityce oraz o tym, jak Wokulski jest odbierany wśród warszawiaków. Mówi się, że o nim, że nie jestLalka - Bolesław Prus: streszczenie, bohaterowie, problematyka Lalka to powieść społeczno-obyczajowa autorstwa Bolesława Prusa, która jest zarazem jedną z najczęściej pojawiających się lektur na maturze. Głównym bohaterem Lalki jest Stanisław Wokulski, człowiek mocno stąpający po ziemi - racjonalista, a z drugiej romantycznie zakochany idealista. Powieść Prusa koncentruje się na zderzeniu romantycznego i pozytywistycznego idealizmu z realizmem. Lalkę Prusa powinien znać każdy bez wyjątku! Przeczytaj albo posłuchaj! Lalka, część I - Bolesław Prus. Posłuchaj streszczenia i charakterystyki najważniejszych postaci To view this video please enable JavaScript, and consider upgrading to a web browser that supports HTML5 video Spis treściLalka - najważniejsze informacjeLalka - streszczenie Jest matura, jest Lalka. Nawet jak nie ma Lalki - Lalka jest. Nawet jeżeli temat „Praca – pasja czy obowiązek na podstawie Ziemi, planety ludzi Antoine’a de Saint Exupery’ego,” dotyczy innej książki, wiedz, że w większości prac pojawia się Rzecki. Chociażby dlatego Lalkę warto znać. Lalka - najważniejsze informacje Lalka jest panoramiczną powieścią realistyczną z cechami charakterystycznymi dla pozytywizmu, w którym powstała. Akcja powieści toczy się między 1876 a 1879 rokiem. Ważne wydarzenia historyczne, które znalazły się w powieści to: Powstanie listopadowe, w którym brał udział stryj Wokulskiego, Powstanie styczniowe, w którym walczył sam Wokulski, Wiosna ludów i rewolucja na Węgrzech, Ignacy Rzecki chętnie czytał o tych wydarzeniach, epoka napoleońska, pojawia się w opowieściach ojca Rzeckiego, wielkiego wielbiciela Napoleona, wydarzenia lat 1978-79, wśród nich zamach na cesarza Wilhelma i woja rosyjsko-turecka. Większość wydarzeń historycznych pojawia się za sprawą Ignacego Rzeckiego, z zamiłowania historyka. Lalka - streszczenie TOM I Powieść rozpoczyna się spotkaniem kilku znajomych, w popularnej warszawskiej jadłodajni, gdzie przy piwie po prostu obgadują Stanisława Wokulskiego. Ciekawi ich gdzie aktualnie przebywa, co robi i jaka jest przyszłość jego sklepu galanteryjnego. Wokulski wyjechał na wojnę rosyjsko-turecką, zostawił sklep pod opieką subiekta i przyjaciela, Ignacego Rzeckiego, i słuch o nim zaginął. Z pewnością to tylko kwestia czasu, a sklep przestanie istnieć. Przy okazji w tym miejscu poznajemy historię głównego bohatera - Wokulskiego. Stanisław Wokulski, 46 - letni obecnie mężczyzna, pochodził ze zubożałej szlachty. Najbardziej w życiu (o dziwo) chciał się uczyć. Pracował więc w winiarni Hopfera, nocami uczył się, a potem dostał się do Szkole Przygotowawczej (czyli na taki kurs przygotowujący do Szkoły Głównej ). Ostatecznie przyjęli go do Szkoły Głównej. Wytrwał w niej niecały rok i postanowił wziąć udział w Postaniu Styczniowym. Powstanie upada, a Wokulski zostaje wywieziony na Syberię. Tam spotyka profesorów, naukowców, inteligencję, która tak jak on ponosi karę za udział w powstaniu. Wykorzystuje to, czerpie wiedzę od poznanych tam ludzi, a w 1870 roku wraca do Warszawy. Łatwo nie jest. Nie ma pracy, nie ma pieniędzy. Przydaje się znajomość z pracy u Hopfera z Ignacym Rzeckim. Rzecki pracuje teraz w sklepie Minclów. Załatwia tam pracę Stanisławowi. Młody, dość przystojny Wokulski, wpada w oko starszej od niego wdowie po właścicielu sklepu. Biorą ślub. Miłości to tam raczej , a nawet na pewno nie było, ale były pieniądze pani Minclowej. Po 4 latach, tym razem Wokulski zostaje wdowcem, młodym wdowcem ze spadkiem. Pewnego dnia w teatrze dostrzega przepiękną kobietę, w której zakochuje się obłędnie, oczywiście od pierwszego spojrzenia. Ta kobieta to Izabela Łęcka, dwudziestoparoletnia arystokratka, której ojciec roztrwonił rodzinny majątek. Piękna, rozpieszczona, przyzwyczajona do luksusów, na które nie może sobie już teraz pozwolić. Izabela przekonana o swojej wyjątkowości, z wyższością patrzyła i odnosiła się do prostego, prozaicznego w obyciu Wokulskiego. Arystokracja, do której należała, wg niej nadawała rzeczywistości aurę poetyckości, wyjątkowości i piękna. Uf, Izabela – współczesny pustak, próżny, egoistyczny, przekonany o swoim bogatym życiu wewnętrznym, o tym, że jest darem dla świata. Pozwalam ci się łaskawie podziwiać świecie. Z drugiej strony, nie ma co winić młodej, pięknej kobiety za to, że nie zakochała się w dużo od niej starszym, jednak nachalnym ze swoją miłością i zaangażowaniem facecie. No wykorzystywała go, to prawda, kiepskie to, ale że ją męczył swoim zachowaniem, swoim natrętnym okazywaniem miłości, swoją namolnością, to niestety też prawda. Tak czy inaczej, Wokulski postanowił zwiększyć swój majątek. Zabiera oszczędności i wyjeżdża na wojnę rosyjsko-turecką, która toczyła się też w Bułgarii, stąd spotkać się możesz z określeniem – wojna bułgarska. Każda wojna, jak wiadomo, niektórym przynosi zyski. Stanisław wzbogacił się na niej wielokrotnie. Jak? Na handlu. Na jakim? W książce jednoznaczna jest sprzedaż towarów dla wojska, i chodzi tu przede wszystkim o mąkę lub zboża. Natkniesz się jednak pewnie ze stwierdzeniem, że handlował bronią. W powieści tego nie ma, ale wśród czytelników, w obiegu potocznym, taki domysł jest popularny. Bo czy można się, aż tak wzbogacić na mące? Uważaj jednak na tę sugestię, pisząc rozprawkę. BĘDZIE TO BŁĄD RZECZOWY. W utworze pada takie podejrzenie ze strony jednej z drugoplanowych postaci, niejakiego Szprota. Nie ma jednak nigdzie potwierdzonej tej tezy. Tak jak to i dzisiaj bywa, teorii na temat majątków różnych bogaczy zazwyczaj jest wiele, a Szprot nie pałał sympatią do Wokulskiego. W pierwszych dwóch rozdziałach jest też trochę o Rzeckim, o jego zainteresowaniach i sposobie życia. Nic ciekawego. Każdy dzień Rzeckiego wygląda podobnie, od pobudki zaczynając, poprzez prowadzenie sklepu i wieczory w mieszkaniu. Skromny pokój przy sklepie, od 25 lat ten sam, tak samo urządzony, codzienne sprawy handlowe i oczekiwanie na powrót przyjaciela. Po dwóch rozdziałach następuje część powieści, która zatytułowana jest: Pamiętnik starego subiekta. Ma wszystkie cechy tego gatunku. Pisany w pierwszej osobie pamiętnik to rozważania, wspomnienia i opisy rzeczywistości. Kopalnia wiedzy dla czytającego. W tym rozdziale Rzecki opowiada o swoim dzieciństwie, o miłości do Napoleona, którą wpoił mu ojciec, o tym jak trafił do sklepu Minclów. Po wtrąceniu, jakim jest pamiętnik subiekta, wracamy do następnego, IV rozdziału. Wraca z wojny, bogatszy i wciąż zakochany w Izabeli, Stanisław Wokulski. Opowiada Rzeckiemu swoje przeżycia, niby słucha o tym co w sklepie, ale tak naprawdę wypytuje tylko o Łęckich. W następnym rozdziale poznajemy bliżej sytuację Łęckich. Piękna Izabela mieszka z ojcem i kuzynką Florentyną w mieszkaniu, w ich kamienicy, którą Łęcki też podnajmuje innym lokatorom. Mówi się, że będzie ona licytowana z powodu długów. Do tego wszystkiego, nawet posag panny Izabeli się rozpłynął. Tatuś lubi żyć hulaszczo, nie oszczędzając na wydatkach. Rozdział VI rozpoczyna się opisem jak to rozmarzona Izabela siedzi w swoim pokoju i czyta książkę Emila Zoli. Zola był wówczas bardzo popularnym, francuskim pisarzem. Izabela ma w swoim księgozbiorze jeszcze Szekspira, Dantego, Kraińskiego, francuskie żurnale mody. W Izabeli Prus skupił wszystkie cechy, których nie lubił, i które krytykował. Oderwanie od rzeczywistości, snobizm, pasożytowanie na innych, lekceważący stosunek do pracy. Izabela była nieprzydatna jako część organizmu, którym jest społeczeństwo. Panna jest zrozpaczona sytuacją finansową w jakiej się znaleźli. Trudno być damą na takim poziomie, bez pieniędzy niestety. Ojciec, któremu Wokulski zaproponował prowadzenie wspólnych interesów jest pełen entuzjazmu, ona niechętnie mu przytakuje. Z różnych stron dochodzą do niej informacje o filantropii Wokulskiego, o pomocy ojcu, skupowaniu ich weksli za zawyżoną cenę, serwisu. Głupia nie jest, może pusta, mało inteligentna, ale nie głupia. Zdaje sobie sprawę z zamiarów Wokulskiego. Chce ją facet w ten sposób do siebie przekonać i kupić. A Wokulski, zakochany po uszy, kupiec i naukowiec, a jednak romantyk. Próbuje jak może i korzysta z tego co może. Nie jest podobny do posągowego Apolla, w którym kocha się platonicznie i idiotycznie dziecinna Izabela, więc sięga do swojego majątku. A ona widzi w tym tylko swoją degradację. Szlachcianka, którą interesuje się zwykły, pospolity kupiec. Postanawia jednak przyjrzeć się bliżej się temu Wokulskiemu. Jedzie do jego sklepu, tam flirtuje bezczelnie z jednym z pracowników i obserwuje reakcję zakochanego Stanisława. Kojarzysz takie sytuacje z realnego życia? Taki układ zdarzeń denerwuje Wokulskiego. Czuje niesmak i zażenowanie zachowaniem Łęckiej. Trochę to burzy idealny obraz dziewczyny. Jest też poirytowany przechwałkami swojego pracownika, jakie to wrażenie zrobił na Izabeli, i jak bardzo mógłby się posunąć dalej. Wokulski wychodzi na spacer. Właśnie teraz Prus poprzez rozmyślania Wokulskiego zapoznaje czytelnika z historią miłości Stanisława, z celem wyjazdu na wojnę, czyli z tym co już wiesz. Zobaczył-zakochał się-zarobił na wojnie pieniądze, żeby poczuć się wartościowszym. 3xZ. Tutaj też w duchu pozytywistycznym i realistycznym powieści, Prus prowadzi Wokulskiego na Powiśle, gdzie bieda widoczna jest na każdym kroku. Ten zabieg pozwolił autorowi w rozmyślania Wokulskiego wpleść rozważania na temat sytuacji społeczeństwa polskiego. Na Powiślu spotyka swojego dawnego pracownika. Jest w trudnej sytuacji. Pomaga jemu i jego bratu. Zbliża się Wielkanoc. W wielki piątek Stanisław idzie do kościoła. Spotyka tam, kwestującą przy grobie z innymi szlachciankami Izabelę. Oczywiście zostawia jej sporą kwotę. Usłyszał też, jak Izabela rozmawia po angielsku. Pewna, że ten prostak nie zna tego języka, naśmiewa się z niego. I Wokulski ma następne zadanie do wykonania- postanawia nauczyć się angielskiego. W kościele Stanisław zauważa płaczącą, młodą dziewczynę, rozdającą drobne ubogim ludziom. Okazuje się, że jest prostytutką. Pomaga jej. Kieruje ją do sióstr Magdalenek, każe nauczyć się szyć. Dobry chłop ten Wokulski. Wrażliwy, uczciwy, pomocny, jak zakochany to szaleńczo. Ale co poradzić na brak miłości ze strony Izabeli? Czy to jej wina, że go nie potrafi pokochać? Musisz samodzielnie odpowiedzieć na pytanie, które jest częstym tematem rozprawek. Rozum czy serce? Wybrać to co wygodne, rozumne i samo do ręki wchodzi, czy czekać na wielką, romantyczną miłość, najlepiej z pieniędzmi? Niedzielę świąteczną Wokulski spędza u Hrabiny Karolowej, wśród dużego grona arystokracji. Poznaje tam prezesową Zasławską, która była wielką miłością jego stryja. Wokulski jest przychylnie przyjęty przez gości, tylko Izabela jest oburzona obecnością kupca wśród arystokracji. Rozdział X to następna część pamiętnika Rzeckiego. Jest w nim znowu sporo wspomnień, rozważań na temat życia i postępowania Stanisława, ale też wiadomość o nowym sklepie Wokulskiego. Pomimo tego, że niby interes się rozwija, Wokulski jest mało nim zainteresowany. Wszystko co robi dotyczy Izabeli. Wykupił nawet na licytacji kamienicę Łęckich za zawyżoną cenę. Osacza ją finansowo i zwykłymi codziennymi sytuacjami. Wie np. kiedy bywa w parku na spacerach, więc też tam wtedy chodzi. Podstawił kogoś kto proponował wysoką sumę za kupno kamienicy, a Stanisław po nim, zaproponował jeszcze wyższą. W następnym rozdziale Wokulski poznaje kuzyna Izabeli Łęckiej, młodego Juliana Ochockiego. Ochocki to naukowiec, więc po drodze Wokulskiemu z nim. Stanisław zostaje również zaproszony na spotkanie z arystokracją w sprawie interesów. Przedstawia na nim propozycję handlową, która wszystkich zainteresowała i obecni tam, zakładają spółkę handlową. Nie każdemu jak widać pochodzenie Wokulskiego przeszkadza. Tam gdzie można zarobić, przymyka się na to oko. Pieniądz nie śmierdzi. Sukces zawodowy, o który Wokulski wcale nie zabiegał, nie rekompensuje mu braku szczęścia w miłości. Zakochany w tej Izabeli, a ona go ciągle ignoruje. Niby pracuje, ale bez zaangażowania, spotyka się z ludźmi, z którymi znajomość zbliża go do Łęckiej, ale samej miłości z jej strony to nie daje. Krótko mówiąc żal i beznadzieja. Możesz zapamiętać, że Wokulskiemu przytrafia się pojedynek z baronem Krzeszowskim. Ten pierwszy kupił klacz od żony barona, wystawił ją w wyścigu, klacz wygrała, pieniądze na cele charytatywne dostała obecna na zawodach – zgadnij kto - tak, tak.. Izabela. I afera gotowa. Że niby Wokulski go oszukał, że za mało za klacz zapłacił, że się dorabia jego kosztem. Prawdziwa draka. Koniec końców pojedynek wygrał Wokulski. Izabeli zdarza się myśleć o Wokulskim z mniejszą niechęcią, jednak jego status społeczny ciągle jej przeszkadza. Przecież arystokratka nie może zadawać się z kupcem! Niby ją ciekawi, trochę imponuje, ale to tyle, jeżeli chodzi o jej stosunek do Stanisława. Zaprasza go jednak na obiad. No i oszalał ze szczęścia Wokulski. Jak zaprasza, to na pewno coś lepszego go czeka z jej strony. W czasie obiadu wygłupia się drwiąc z etykiety, próbuje być zabawny, czym nawet trafia w poczucie humoru Izabeli. Po całkiem sympatycznie spędzonym dla obojga czasie, dostaje od Łęckich zaproszenie na wyjazd do Paryża. A skąd pieniądze na to? Z kamienicy, czyli wyjazd w zasadzie sponsoruje Wokulski. Wcześniej, Stanisław zaproponował dodatkowo Łęckiemu, że może zaopiekować się pieniędzmi, które dostali ze sprzedaży. Będzie nimi obracał, a oni dostaną z tego procent. No szaleje z miłości ten Wokulski. Pamiętasz: kupił od nich, o czym nie wiedzą kamienicę, za cenę, której nie jest warta, a potem jeszcze umówił się na dodatkowe pieniądze, które dla Izabeli i jej ojca będzie zarabiał. W szale szczęścia, po powrocie od Łęckich pomaga jeszcze paru osobom: Krzeszowskim, prostytutce poznanej w kościele, jednemu z pracowników, zgubienie pieniędzy darował. I do tego wszystkiego organizuje głośną owację na koncercie skrzypka włoskiego, którym Izabela jest zafascynowana. Tyle, że nierzadko jak coś się z jednej strony poukłada, to z innej się zepsuje. Nagle pojawia się w Warszawie dawna miłość Izabeli, Kazimierz Starski. Spotykają się w trójkę u Łęckich. Izabela jest wrogo nastawiona do Wokulskiego. Dowiedziała się, że to on wykupił ich kamienicę. Flirtuje ze Starskim. Ignorując Wokulskiego, rozmawiają ze sobą po angielsku. Tylko tu niespodzianka. Wokulski już na tyle zna angielski, że rozumie ich naśmiewanie się z niego. Żegna się chłodno z Łęckimi i w nocy wyjeżdża sam do Paryża. Tom I kończy pamiętnik Rzeckiego. Jak zawsze dużo w nim rozważań o codzienności, o Wokulskim i trochę wspomnień. Znowu dostajemy dawkę informacji o poznaniu Stanisława, o jego udziale w Powstaniu styczniowym i o ślubie z wdową Minclową. Po wyjeździe Stanisława do Paryża, Rzecki zajmuje się kupioną przez niego kamienicą Łęckich. Poznaje jej mieszkańców i szczególnie zainteresowała go Helena Stawska. Uważaj na nazwisko. Brzmi podobnie do nazwiska byłego Izabeli. On jest Starski, ona Stawska. Helena Stawska mieszka w kamienicy z matką i córeczką. Jej maż, niesłusznie oskarżony o morderstwo, 4 lata wcześniej zniknął. No szkoda z tym mężem, bo sobie Rzecki upatrzył Helenę na żonę dla Wokulskiego. Postanowił jednak pomóc jej w szukaniu męża, a dodatkowo obniżył też czynsz za mieszkanie. Uff, koniec tomu I-go! Chwila przerwy i lecimy dalej! Tom 2 znajdziesz w kolejnym odcinku: Lalka cz. II - Bolesław Prus: streszczenie, bohaterowie, problematyka, PODCAST
Izabela zgodziła się za. niego wyjść, ale tylko dla pieniędzy. Stanisław podczas zaręczyn. od Geistia we Francji. Chociaż wiele on dla niego znaczył, Izabela jadąc. ze Starskim pociągiem drwiła z Wokulskiego. Myślała, że nie zna on. angielskiego, jednak wszystko zrozumiał. Wokulski zrozpaczony wysiadł z.
Zdecydowany, uparty, umiejący osiągać cele, które sobie wyznaczył, jednocześnie człowiek o silnej osobowości, dobry i uczciwy, realista. Wokulski to potomek zubożałej szlachty, pracuje w sklepie a jednocześnie studiuje na uniwersytecie. Jest patriotą, za udział w powstaniu styczniowym zostaje zesłany na Syberię. Zakochany w Izabeli, jej podporządkowuje swoje życie i pracę, robi wszystko by ją zdobyć, ponieważ jest człowiekiem, który wyznaczywszy sobie cel w życiu, musi go osiągnąć albo zginąć – jak o Wokulskim mówi doktor Szuman. Wokulski ma przy tym dobre serce, wędrując po ubogich dzielnicach Warszawy zarzuca sobie szaleństwo – za pieniądze, które wydaje na Izabelę, mógłby poprawić los setek biednych rodzin. Stanisław pomaga ubogim, czyni to z dobroci serca, w odróżnieniu od arystokratów, którzy publiczne kwesty traktują jako jeszcze jedną okazję do spotkań i plotek. Korzystając ze swego majątku i znajomości, Wokulski próbuje założyć spółkę do handlu z Rosją, dzięki której do Warszawy trafiałyby tańsze towary. Stanisław jest niespełnionym naukowcem, marzył o takiej karierze, ale konieczność zarabiania na chleb spowodowała, że jej nie zrealizował. W testamencie zapisuje spory majątek Ochockiemu, jedynemu przedstawicielowi arystokracji, który ma ambicje i cele. Warszawa po powstaniu styczniowym. Na bogato zarysowanym tle społeczno-obyczajowym zostały przedstawione dzieje nieodwzajemnionej miłości bogatego kupca Stanisława Wokulskiego, który dorobił się ogromnego majątku na dostawach wojskowych dla Rosji, do pięknej, wyrachowanej arystokratki z podupadającego rodu - Izabeli Łęckiej.